czwartek, 22 listopada 2012

Dożylnie dawkowany ogień.

Słona opłata za słowo, bardzo słona, za dotknięcie albo trochę krwi. Sylvia Plath nie jest duchową przywódczynią Gałkowskiej, co stwierdzam z pełną odpowiedzialnością. Raczej poznański poeta Andrzej Babiński, lecz nie we wszystkim, może tylko w pojmowaniu własnego losu, na który to sprzysięgły się wszystkie moce natury ludzkiej, tak dalece destrukcyjne, że nie ma punktu zaczepienia z czymś zbawiennym, normalnym- a już w słowach- bliskim ideałom, za które oboje są w stanie zapłacić najwyższą cenę. Babiński już ma to za sobą, natomiast Gałkowska jest dopiero na początku tej drogi, Tak sadzę. Poetka ma jednak inne zdanie na ten temat, bo o to: przebiera myśli jak niepotrzebne ubrania, układa w stos i pilnuje ognisk zapalnych, zapisanych stron, w butelkach mieszka dżin, o c a l e n i e?  No właśnie, ocalenie w przepadłym, destrukcyjnym - uosobienie baśniowego dżina, tu na padole wszystko, co zatruwa życie poetce jest szczególnym wzmocnieniem, ale istnieje także granica tej odporności, w pobliżu jej egzystuje poezja, biorąca na siebie wszystkie słabości poetki, jest też w pewnym sensie przeciw ciałem uodparniającym, czego nie było u Babińskiego: czy jest jednak coś, co mnie nie oddziela od tej ziemi? Co wywalczę to stracę, u Gałkowskiej jest jak najbardziej pożądane, żeby nie powiedzieć -konieczne jak tlen przy łapaniu oddechu. I woda- koniec tego a nie innego oddechu- bo jeśli przymierzać tutaj tocę - posłużę się nieprzeźroczystą Andrzeja Ogrodowczyka,  którą Gałkowska dopiero musi zrozumieć jeszcze nie gotowa na takie rozwiązanie, a już w nieświadomości swojej- bliższa niż by to się mogło wydawać. Nie imputuję tutaj niczego, raczej intuicyjnie próbuję rozważyć dalszy ciąg ziemskich tortur poetki (zamykania ust) a może czegoś więcej, w tym nieustannym kurczeniu się do rozmiarów drzazgi. W taki lub inny sposób: odpływam doskonale obca, pisze świadomie i ani myśli zrezygnować z roli zatraconej- lirycznej matki. Swoiste studium kobiety okaleczonej, pozbawionej niekiedy godności, co daje wyraz w wierszu wieża. To może być współczesna Wieża Babel, w której kobietę oprawia się jak rybę, nie potrzebuje głosu tylko ciała, dawno temu wyrwano jej język i wszystko co potrafi to przyjmować w siebie kolejne ostrza, symbole wycinane delikatną dłonią artysty. Nagrodzone piękno post factum, po wyrządzonej krzywdzie brzmi jak drwina czynowników w imię społecznego dobra, a może żarłocznego egoizmu, dla którego tylko ciało ma jakąś wartość a i tak po wykorzystaniu trafić musi na śmietnik fałszywie pojmowanej moralności.  Gałkowska myśli o stworzeniu świata bez słów, tak by istniał jedynie nieopisany kodeks poruszeń, tu nasuwa się pytanie czy możliwa jest poezja pozbawiona słów: nie napisałam wiersza byłam nim? Czyżby to była deklaracja akcesu do nurtu w którym życie i poezja to jedno? Możliwe ale trzeba jeszcze poczekać na kolejne sygnały ze strony poetki, potwierdzające to podejrzenie.

Dwadzieścia dziewięć wierszy (tylko tyle  i aż tyle) Od debiutu poetki upłynęło już sporo czasu, spodziewałem się sporej dawki wierszy. Nic z tych rzeczy, jakby na przekór powszechnemu traktowaniu publikacji, Gałkowska raczy czytelnika dopracowanymi tekstami. Nie ma tu przypadkowości, natłoku tekstów tzw wypełniaczy tomu, nie ma gadaniny, mentorstwa, pouczania, nie ma protez metaforycznych, nie ma dziwactw i proroctwa, jest ogląd i przegląd stanów i uniesień, jest mądrość człowieka doświadczonego, dystans do przedmiotu rozważań, i pokora której poetce jeszcze nie tak dawno brakowało. Pamiętam i teraz okazuję zdziwienie: od black crash do bianco piano dawkowane dożylnie, chłodnym słowem, ognistym w skutkach. Może to z mojej strony pean na wyrost, ale każdy kto zna wcześniejsze wiersze Gałkowskiej przeżyje przy lekturze toci coś zupełnie nowego. I nie jest to bynajmniej zabieg poczyniony przez redaktora tomu. To autorka sama jakby otrzęsła się z danse macabre. I które to danse macabre w przeszłości tak bardzo nas poróżniło.  Na koniec kilka kamyczków do ogródka, jeden kolorowy którego w toce zabrakło, drugi pachnący narcyzem, jakoś mi to: ja liryczne poetki w toce dopiekło, rozumiem sensowny ciąg wierszy, rozumiem autorstwo peela, ale dla równowagi przydałby się, co jakiś czas obcy podmiot, taki chwilowy oddech autora konieczny dla czytelnika. Trzeci kamyczek i zarazem ostatni  nacechowany emocjami, z umiarkowanym ładunkiem, jestem wręcz zdumiony wyrachowaniem poetki, chłodna Gałkowska, takiej nie znałem i teraz muszę być przygotowanym na wszystko z jej strony. Nie jest to różnorodność, jest to stałość zmieniająca oblicze, w rezultacie czuję się oszukanym przez peelkę, w dobrym tego słowa znaczeniu, dlatego warto zajrzeć do toci, tortur tam nie będzie, będzie tam dożylne dawkowanie ognia, który poetka straciła na rzecz swoich dzieci wierszy.

Jerzy Beniamin Zimny


Magdalena Gałkowska, Toca, Biblioteka Współczesnej Poezji Polskiej, Zeszyty Poetyckie Gniezno, 2012              




1 komentarz: